~Oczami Clary~
Minął tydzień od mojego pojawienia się w Instytucie, a razem ze mną zjawił się Malcolm - mężczyzna, który mnie uratował i zawdzięczam mu życie. Nasza dwójka została w Nowym Jorku i próbowała odnaleźć się na nowo w tym miejscu. Zostaliśmy gorąco powitani przez Lightwoodów, Luke'a, Magnusa sypiącego brokatem, Jonathana oraz Tris, która jedynie cieszyła się z przybycia Malcolma. Cóż nie można mieć wszystkiego.
Z Eleną i Tobiasem spędzałam tyle czasu ile tylko mogłam. Dzieci są tak podobne do mnie i do Jace'a, że na miejscu ukochanego nie siedziałabym przy nich gdyby on zaginął tak nas przypominają. Wpatrują się w Ciebie szmaragdowymi oczkami i posyłają niewinne uśmiechy - za taki widok mogę oddać wszystko nawet własne szczęście i dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę.
Dzisiaj jest ten dzień, w którym wznawiamy treningi dla mnie. Rano ćwiczę z Jace'm a wieczorem mam doskonalić swoje umiejętności sama. Razem z blondynem weszliśmy do sali treningowej gdzie od razu złotooki rzucił się na mnie powalając mnie na ziemię i przygważdżając ręce koło głowy. Świetnie już widzę nasz trening, ale nie taki jak być powinien.
- Możemy zacząć trening? Wiesz, że Cię kocham, ale powstrzymaj się na chwilę - powiedziałam wyraźnie znudzona wybrykami Jace'a. Przez cały tydzień latał za mną jak jakiś sługa i nie odstępował na krok no chyba, że szłam do łazienki, ale to też nie zawsze działało.
- Nie potrafię skarbie tak mi Ciebie brakowało - odparł delikatnie łącząc nasze wargi w krótkim pocałunku - Dobrze rozpoczynamy rzeź
Trening na samym początku nie był trudny - wchodzenie po linie, równowaga, skoki, ale najgorsze dopiero przede mną - walka z blondynem.
Miałam pełny wybór broni do wyboru, ale postanowiłam najpierw zobaczyć co wybiera mój przeciwnik. Tak jak myślałam wybrał dwa miecze po jednym do ręki, oraz gwiazdki do rzucania. Nadeszła moja kolej i ja postawiłam na krótkie ostrza, oraz miecz oburęczny i ukochany bicz Isabelle. Nie byłam przekonana do mojego wyboru, ale nadzieja matką głupich a każdą matkę trzeba kochać.
Stanęliśmy na przeciwko siebie i zaczęliśmy się okrążać jak jakieś drapieżniki. Żadne z nas nie chciało zaatakować pierwsze, więc ja to zrobiłam. W momencie odparł mój atak i powalił kopniakiem w kolano. Automatycznie przyklękłam na drugie kolano a on w tym czasie dobił mnie i padłam na podłogę jak długa. Wiedziałam, że wypadłam z formy no, ale nie aż tak! Zawsze z nim wygrywałam albo remisowałam a teraz? Wstyd jak cholera..
- Nie przejmuj się ja jestem po prostu nie do pokonania - odparł z szerokim uśmiechem na twarzy podając mi rękę. Odtrąciłam ją i wstałam bez jego pomocy. Spojrzał na mnie zdziwiony, ale nie odezwał się
- Taka nefilim jak ja przegrała zaledwie w trzydzieści sekund. Rozumiesz?! Trzydzieści! - krzyknęłam a następnie oburzona wyszłam z sali treningowej.
Weszłam do kuchni napić się wody gdzie siedzieli zdyszani Izzy, Alec, Jonathan i Magnus. Cała czwórka momentalnie jak mnie zobaczyła miała przerażone miny jakbym miała ich zaraz conajmniej zjeść.
- O co chodzi? Czemu się tak na mnie gapicie? - warknęłam
- Nie denerwuj się, ale... podglądaliśmy was na treningu - powiedział spokojnie Alec pewnie chcąc abym nie wybuchła
- Czyli widzieliście to. Super - odparłam i wyszłam pobiegać.
Tylko bieganie daje mi czas na osobiste przemyślenia. Nogi niosły mnie przed siebie byleby się nie zatrzymywać w miejscu. Wiedziałam, że bliźnięta są teraz w dobrych rękach, więc mam czas dla siebie.
Dlaczego tak szybko padłam jak jakaś kłoda na tą podłogę? Czy jestem aż tak złą nefilim?
Może tak na prawdę to nie dla mnie to wszystko a ja powinnam pozostać w świecie przyziemnych nigdy nie odkrywając prawdziwej siebie? Chociaż wtedy nie pomogłabym w uratowaniu świata cieni pokonując Valentine'a a wtedy nie wiadomo co by się stało..
Nie wiem dlaczego dopadły mnie wątpliwości jeśli chodzi o świat nocnych łowców. Zdałam sobie teraz sprawę, że tutaj nie ma czasu na jakiekolwiek słabości. Muszę być silna inaczej polegnę. Muszę być dla siebie, Jace'a, rodziny a najważniejsze dla bliźniąt. One są moim priorytetem. Nie dlatego, że mają jakąś magiczną moc o której nikt nie wie, ale dlatego, że je urodziłam a to połączyło nas jakąś więzią. Zapewne matczyną.
Wróciłam do Instytutu rozumiejąc to, że nie mogę być najlepsza czy najwspanialsza, ale ważne bym była tylko sobą nikim innym. Przekąsiłam coś, pobawiłam się z dziećmi przepraszając ukochanego o mojego focha by następnie wrócić na salę treningową.
Po dwóch godzinach pot lał się ze mnie strumieniami a co najgorsze czułam na sobie czyjś wzrok. Słysząc świst w powietrzu automatycznie się uchyliłam i miałam szczęście. W ścianę koło mnie wbite było ostrze. Spojrzałam na rękojeść, a wtedy wiedziałam do kogo należy.
- MALCOLM! - krzyknęłam rozglądając się za tym głupkiem. Siedział uśmiechnięty na belce na dużej wysokości z kolejnym nożem w ręce - Co Ty robisz?
- Pomagam Ci - zeskoczył i z gracją wylądował na ziemi by móc do mnie podejść - Powinnaś się tu rozluźnić - odparł dotykając moich mięśni brzucha i stopniowo się zbliżając nie zdejmując rąk z mojego ciała
- Przestań.
- Nie zamierzam - warknął i wyszedł z pomieszczenia zostawiając mnie zdezorientowaną. O co mu chodziło?
Cudo czekam na next ❤
OdpowiedzUsuńC U D O <3
OdpowiedzUsuńRewelacyjny rozdział <3 czekam na next
OdpowiedzUsuń